W roku 1977 wyjechałem z Polski i po kilku latach w roku 1981 zamieszkałem na stałe w Vancouver. Cały czas myślałem o posiadaniu własnego jachtu morskiego. Rozważałem różne warianty. Kupno nowego jachtu pełnomorskiego było poza zasięgiem moich możliwości. Używane jachty, które były wtedy w zasięgu moich możliwości finansowych zwykle nie spełniały moich oczekiwań. Ze względów na późniejsze koszty eksploatacji, chciałem mieć jacht mały, ale zdolny do żeglugi oceanicznej. Nie chciałem pożyczać pieniędzy z banku, czyli chciałem poświecić na ten cel tylko moje oszczędzone z pierwszych lat pracy w Kanadzie.
Projektant Bruce Roberts promował wtedy swoje konstrukcje jachtów
różnej wielkości przeznaczone do budowy amatorskiej. W swoim katalogu projektów
przekonywał on, że budując amatorsko, można mieć jacht dopasowany do własnych
potrzeb poświęcając na to stosunkowo mało funduszy niż podobny nowy jacht.
Dodatkowym argumentem było to, że wydatki można rozłożyć w czasie postępów prac
budowlanych. Podobnie jak budowa domu.
Początkowo myślałem o budowie od podstaw jachtu typu „Roberts 34”,
czyli kadłub od początku. Analizując moje możliwości, zdecydowałem na jacht
mniejszy, który ewentualnie można by przewozić na standardowej przyczepie samochodowej
i trzymać go w domowym ogródku. Własnego domu jeszcze wtedy nie miałem, ale
myślałem o przyszłości.
Analizowałem też różne rodzaje materiałów kadłuba. Drewno odpadało
ze względu na, już wtedy, wysokie koszty materiału. Stal wymagała odpowiedniego
sprzętu i doświadczenia w spawaniu. Fibre Glass okazał się najbardziej
optymalny do budowy i eksploatacji.
Budowanie kadłuba jachtu z pokładem od podstaw, to znaczy
wykonanie formy zarówno męskiej lub żeńskiej, byłaby bardzo proco chłonne i
kosztowne. Znacznie tańsze okazało się kupienie gotowego kadłuba z pokładem
tzw. „Kit” do wykończenia amatorskiego.
Zdecydowałem na projekt „Roberts 25”. Gotowe kadłuby tej
konstrukcji był oferowane przez lokalną stocznię. Wykonano tam ponad 50 takich
kadłubów, ale w tym czasie kiedy ja decydowałem na kupno zaczynał się duży
kryzys ekonomiczny i nie było zamówień. W związku z tym udało mi się wytargować
dobrą cenę i zamówiłem pomalowany kadłub razem z pokładem
Latem 1982 roku przywieziono mi zamówiony kadłub z pokładem i postawiono w ogródku przy domu mojego kolegi, bo ja wtedy nie miałem własnego domu.
Pierwszą rzeczą do wykonania było rusztowanie ze schodami do wchodzenia na poziom pokładu i kokpitu. Zewnątrz były tylko profile pokładu takie jakie wyszły z formy.
Wewnątrz kadłuba
nie było nic. Jedynie goły fibre glass, śmierdzący i lepiący się.
Patrząc na mój
nowy zakup byłem dumny i zadowolony z posiadania niby własnego „jachtu”, bo
trudno było nazwać jachtem to, co widziałem. Sam kadłub z pokładem to wprawdzie
największa część tej inwestycji, ale z punktu widzenia kosztów i zakresu prac
potrzebnych do wykończenia było to dużo mniej niż połowa. Wydawało mi się, że
zwoduje mój jacht w ciągu jednego roku lub może trochę więcej czasu. W związku
z kryzysem ekonomicznym w Vancouver straciłem pracę inżyniera projektanta
konstrukcji budowlanych i nie spodziewałem się dostać podobnej pracy w ciągu
jednego roku a na tyle czasu miałem zapewnione otrzymywania świadczeń z
ubezpieczenia od bezrobocia. Mogłem poświęcić się całkowicie budowie jachtu,
tylko udając trochę, że szukam pracy, co było warunkiem otrzymywania takiego
świadczenia.
Zaczęła się
codzienna praca w moim kadłubie. Nie miałem doświadczenia z żywicami
poliestrowymi i włóknem szklanym czyli fibre glass. Wcześniej, lepiłem tym
materiałem jedynie dziury w moim pierwszym w Kanadzie przerdzewiałym
samochodzie. Pierwsze laminowania nie wychodziły mi zbyt dobrze, ale szybko
uczyłem się i zdobywałem doświadczenia, praca dobrze szła do przodu.
Pamiętam zabawną sytuacje, kiedy w upalny dzień żywica poliestrowa stwardniała mi zbyt szybko, zanim ukończyłem pewien element laminowania w środku, pod pokładem i zdenerwowany zawołałem bardzo głośno „sztywnieje mi sztywnieje”. Usłyszała to żona mojego kolegi w ogródku, którego budowałem łódkę. Później w naszym towarzystwie było dużo dowcipnych komentarzy na ten temat.
Nie żałowałem materiałów i różnego typu usztywnień,
znacznie mocniejszych od tych jakie były zalecane dla jachtów tej wielkości.
Moje wcześniejsze
doświadczenia z konstrukcją jachtów, były głownie związane z drewnem, dlatego
wstawiałem wszędzie ten materiał. Denniki zrobiłem z pełnego dębu i potem
zalaminowałem grubą warstwą fibreglass.
Podłogę również
zrobiłem z jednocalowych desek z pełnego dębu. Grodzia ze sklejki tej samej
grubości, wlaminowane do burt wieloma
warstwami maty i tkaniny FG. Grodzia te, dla estetyki, później okleiłem
wykładziną teakową. Wzmocnienie pod maszt wykonałem z grubościennego stalowego
kształtownika 2x2 cale.
Wnętrze łódki, podczas budowy
było jednocześnie warsztatem i miejscem budowy. Było ciasno ale musiał zmieścić
się stół stolarski i inne narzędzia.
W dziobnicę, na całej długości od pokładu do kilu,
wlaminowalem stalowy pręt zbrojeniowy o średnicy 1 cala (25mm). Na całej długości
kadłuba wzdłużniki, po dwa na każdej burcie, laminowane na piance. Grodzia,
pólgrodzia lub specjalne pionowe usztywnienia też zrobiłem na całej długości w
odstępach 2 stopy (60cm)
W wewnętrznym kilu wlaminowałem zbiorniki na
wodę.
Z
perspektywy czasu nie żałuję tego, bo te wszystkie wzmocnienia zdawały później
egzamin w lodach Alaski i wszędzie czułem się bezpiecznie pod względem
wytrzymałości mojego jachtu.
Po latach powstał inny problem, w niektóre miejsca ciężej było mi
wchodzić, bo niestety „urosłem” i trzeba było coś przerabiać i wycinać w takim
stopniu, żeby nie osłabiać zbytnio wytrzymałości konstrukcji.
Tak dokładna i solidna budowa wydłużała w czasie postępy
prac. Minął rok a do końca budowy było bardzo daleko. Musiałem zająć się pracą
zawodową i prace na łódce trochę zwolniły się. W międzyczasie kolega postanowił
sprzedać swój dom. Znowu żartowaliśmy i zadawałem pytanie, czy razem z moja
łódką?
Po dwóch latach budowy w ogródku domowym zamówiłem transport,
ciągnik z przyczepą i przewiozłem mój jachcik do mariny, gdzie kontynuowałem
prace.
Mogłem już wtedy zwodować łódkę i postawić na wodzie w
marinie, bo ster i silnik był już zainstalowany, ale dno nie było jeszcze
odpowiednio zabezpieczone i pomalowane. Ważniejsze okucia na pokładzie i
zejściówka, też były gotowe.
Podczas transportu moja „Varsovia” poruszała się wtedy z
największą szybkością jaką odnotowałem w jej historii, bo ponad 100 km/godz.
Kierowca śpieszył się i odnotowałem taki rekord.
Wnętrze było też
dość poważnie zaawansowane w budowie. Prace z FG były ogólnie zakończone.
Pozostało postawienie masztu, olinowanie i ogólna wykończeniówka typu
wykładziny, wycięcie okienek, instalacje wodne, elektryczne itp.
Silnik był na swoim miejscu, ale wszystkie
instalacje wymagały dużo pracy.
Następny rok
zajęły mi wszystkie te najważniejsze prace wykończeniowe i po trzech latach
budowy mój jacht został zwodowany. Od razu po wodowaniu popłynąłem w swój
pierwszy rejs, ponad 30 Mm do innej mariny. Załogą była moja żona Elżbieta.
Podczas zimy
pracowałem nad wykończeniem wnętrza a na pokładzie instalacja relingów kosza
rufowego itp.
Wiosną 1986 roku
moja “Varsovia” była już ogólnie mówiąc gotowa. Wnętrze nie wiele zmieniło się
przez następne lata. W tym roku była w Vancouver Światowa Wystawa EXPO i przy
tej okazji próbowałem coś zarobić na wożeniu turystów. Nie był to business, ale
miałem możliwość sprawdzenia jak moja łódka pływa.
W tym pierwszym
roku pływałem tylko po lokalnych wodach rejonu Vancouver. Cały czas coś
uzupełniałem. Na przykład instalowałem drugą sondę i trzeba było wyciąć otwór w
dnie. Zamiast płacić za wyciąganie z wody zrobiłem to na odpływie.